Wywiad: Tomasz Stockinger - "Sztuka opiera się na wartościach..."
Tomasz Stockinger - aktor filmowy, serialowy i teatralny, a przy tym niezwykle utalentowany wokalista. Z ogromną przyjemnością prezentuję więc zapis naszej rozmowy, którą wspominać będę z sentymentem. Wywiad o życiu z muzyką w tle. Serdecznie polecam.
Tomasz Stockinger - polski aktor filmowy, serialowy i teatralny, absolwent PWST w Warszawie, w przeszłości koszykarz stołecznej Polonii. Świetnie tańczy i znakomicie śpiewa. Czegoś nie wymieniłem?
Nie, jest całkiem dobrze. Podoba mi się taka wizytówka, chociaż tańczę co najwyżej średnio. Trochę zdziwiony jestem koszykówką i Polonią Warszawa w tym kontekście. Rozumiem, że lubi Pan tę dyscyplinę sportu?
Naturalnie.
Widzi Pan, ja byłem bardzo żywym dzieckiem, imającym się różnych dyscyplin sportowych. Koszykówce poświęciłem jednak wiele lat oraz dużo sił. Niestety, Bozia poskąpiła mi wzrostu, przez co walczyć na parkiecie mogłem głównie, jako rozgrywający. Z czasem w moim życiu pojawiła się też całkiem nowa pasja – szkoła teatralna, do której udało mi się zdać. I to ona pochłonęła mnie bez reszty. Byłem więc zmuszony zrezygnować z koszykówki, jednak nadal jestem wierny różnym aktywnościom sportowym. W takim charakterze starałem się wychować syna i nadzieję mam ogromną, że ta pasja stanie się udziałem również mego wnuka. Raczej nie mam tu na myśli sportu w rozumieniu zawodowym, bowiem ten ma wiele twarzy, jednak duch rywalizacji amatorskiej może być zbawienny tak dla ciała, jak i głowy.
Jak więc potwierdziliśmy, Pańskie dossier robi wrażenie.
Zastanawiał się Pan kiedykolwiek, kim mógłby zostać gdyby nie wybrał aktorstwa?
Wielokrotnie, jednak nigdy nie myślałem o konkretnym zawodzie. I
być może Pana tym zaskoczę, ale w przeciwieństwie do wielu młodych osób, nie
wiedziałem dokładnie, co chcę w życiu robić. Może właśnie dlatego zostałem
aktorem, bo dzięki temu mogłem się przemieniać oraz utożsamiać z różnymi
zawodami. Zresztą, termin „zawód aktora” nie brzmi dla mnie dobrze. Zajęcie?
Trochę lepiej, jednak nieco amatorsko. No, a pasja płonie często dużym ogniem, ale
czasem niestety krótko. Trudno jest to zdefiniować. Dzisiaj jestem na emeryturze,
choć nie lubię tego słowa. Muszę jednak przyznać, że znajduję się już w grupie
tych aktorów, którzy powolutku przechodzą w stan spoczynku. Jednak wierzę, że
wciąż mogę tworzyć oraz występować jeszcze długo, tak na scenie, jak i na
ekranie.
Oscar Wilde powiedział kiedyś: „pamięć to pamiętnik, który
nosimy ze sobą zawsze”. Co więc Pan zapisałby na jego stronach podsumowując
swoją dotychczasową karierę filmową?
Dużo czasu w swoim życiu spędziłem na planach filmowych. Już same
seriale zresztą zajęły mi go wiele. „Dom”, „Rycerze i rabusie”, „Pogranicze w
ogniu”, „Zespół adwokacki”, no i „Klan”, w którym jestem od 25 lat. Ten ostatni to ponad 2000 dni
zdjęciowych. Mówię o tym, bowiem w liczbach byłbym chyba w okolicach podium, jeśli chodzi o
historię polskiego aktorstwa filmowego. Miałem zatem wiele szczęścia, że mogłem
wystąpić w tak licznych produkcjach. Jest to także moje wielkie doświadczenie,
a w serialu takim, jak wspominany „Klan” to rzemiosło zawodowe jest niezbędne, gdyż pracuje się tu
w dużym tempie i w warunkach nie do końca sprzyjających artystycznym
poszukiwaniom. Jak wynika z samej nazwy, telenowela jest zresztą tworem
komercyjnym, który ma być łatwoprzyswajalny oraz obliczony na zysk.
Zapytałem o to, bowiem w swym portfolio ma Pan też występy na
dużym ekranie. Która z tych ról filmowych w sposób szczególny przypadła Panu do
gustu?
Z racji swej popularności byłby to na pewno Leszek Czyński z
pamiętnego „Znachora”. Filmu często obecnego na ekranie telewizyjnym. To
zjawisko zresztą dla mnie bardzo sympatyczne, no i cieszę się, że mogłem stać
się częścią tej legendy. A co więcej? Niezwykle miło wspominam również „Lata
dwudzieste...Lata trzydzieste...”. Temat bardzo wdzięczny i plejada gwiazd
dokoła mnie. Film ze wszech miar oryginalny, tak jak i muzyka do niego. Dzisiaj
rzadko powtarzany, ale dla mnie jednak ważny. Oprócz tego wskazałbym też
„Bołdyna”, który nie jest szerzej znany. Grałem w nim naprawdę dużą rolę. Był
to jednak obraz zabarwiony politycznie i jak sądzę z tego względu odbierany kontrowersyjnie.
Zatem, która rola? Proszę Pana, czasem myślę, że aktor tak naprawdę gra tylko
jedną rolę – siebie, swoją wrażliwością i swoimi zasobami. Zresztą, jest też takie
marzenie aktorskie i ja się ku niemu skłaniam, że największa z ról jeszcze ciągle
przede mną.
Talent w Pańskim przypadku zdecydowanie jest kwestią genów.
Ojciec Pana był wszakże aktorem, mama zaś piosenkarką. Często słyszał Pan z ich strony
rady, jak powinien pokierować swoim życiem zawodowym?
Z pewnością nie często, a nawet powiedziałbym, że rzadko, choć
moja mama była zachwycona, że słyszy o mnie tak wiele dobrego. Zwłaszcza w
okresie popularności „Znachora” i „Klanu”. Ojciec odszedł natomiast dawno.
Zmarł w 1993 roku. Za życia nie podobał mu się jednak do końca pomysł, bym
zdawał do szkoły teatralnej. Było to efektem rodzicielskiej troski. Troski
aktora, który znał ten zawód od podszewki – wiedział ile kosztuje nerwów, ile
potrzeba w nim cierpliwości, pokory i jak bywa przewrotny. Życiorys każdego
aktora jest przecież pasmem wzlotów i upadków. Na to trzeba się zgodzić od
razu, a priori, przekraczając próg szkoły teatralnej. Ojciec prosił mnie więc
bardzo, abym zdał potem na reżyserię, by zabezpieczyć się w sytuacji, gdyby
aktorstwo nie bardzo mi poszło. Tej prośby, a nawet obietnicy z mojej strony,
nigdy jednakże nie spełniłem, głównie z powodu braku czasu. Tym samym, nie
przekonałem się także, czy jako reżyser dałbym sobie radę (po cichu podejrzewam,
że tak).
Pańscy rodzice, w czasach swej aktywności scenicznej zyskali
popularność. Czy dorastanie w blasku ich sławy bywało dla Pana trudne?
Nie, zdecydowanie trudne nie było. Mój ojciec był zresztą bardzo
znanym aktorem. Świetnie radził sobie na estradzie. Słynął z wyjątkowego,
niskiego głosu – zdaniem niektórych był najniższym basem w kraju. Do tego przez
cały czas grał również w teatrach warszawskich. Zaczęło się od Teatru Syrena, a zakończyło we Współczesnym. Po drodze był także
Teatr Komedia, Rozmaitości, często słyszany był w radio. Miał też epizod
kabaretowy – w Kabarecie Owca. Wyrosłem więc trochę w cieniu jego popularności, ale
widziałem to wszystko od kuchni. Ile to wymagało siły, mobilizacji, pracy, niekiedy
kosztem rodziny. Od początku zdawałem więc sobie sprawę, że jest to ciężki
kawał rzemiosła, a popularność jest naturalnym, miłym, acz trochę męczącym zjawiskiem.
Aktor, który jest dobry, gra. A grając zyskuje rozgłos. To naturalne.
Temat muzyki - bardzo mi bliski - był w Pańskim domu gościem
dość częstym. I to za sprawą tak mamy Pana, jak też i ojca, który jak wiemy uwielbiał
śpiewać. Jakich piosenek i wykonawców zapamiętanych z czasów dzieciństwa lubi
Pan nadal słuchać? A może ma Pan też jeden, wybrany utwór, który do dziś odzywa się w Pańskiej
duszy?
W domu faktycznie nie brakowało śpiewu i ja tym nasiąkałem. Często
obecny był repertuar międzywojenny. Mama nuciła różne piosenki, również
wykonywała te oryginalne wykonywane tylko przez siebie, jako Barbara Barska. W
trakcie swej krótkiej kariery muzycznej, wydała bowiem kilka płyt. Pochodziła
zresztą z bardzo muzykalnej rodziny. W latach '60-tych i '70-tych ogromną popularnością cieszyły się również tzw.
„domówki”. Życie rodzinne, oprócz przeróżnych przyjemności, pełne więc było
śpiewu, a moja mama jako dwunasta – ostatnia z rodzeństwa – miała też wiele sióstr,
które lubiły śpiewać. Pamiętam zatem sporo piosenek i wykonawców, takich jak
Jerzy Połomski, Irena Santor, Maria Koterbska. Hitem na tych
spotkaniach rodzinnych była jedna z piosenek śpiewanych przez Tercet Egzotyczny
- „Pamelo, żegnaj”.
Na wstępie naszej rozmowy wspomniałem o Pana umiejętnościach
wokalnych, które potwierdził Pan wielokrotnie podczas występów scenicznych. Jest Pan
ponadto autorem płyty „Melodią wracasz do mnie”, wydanej w 2005 roku.
Proszę powiedzieć, skąd wziął się pomysł nagrania tego wydawnictwa i jak
zapamiętał Pan pracę nad swym solowym debiutem? Czy pokładane w nim początkowo
nadzieje, finalnie zostały spełnione?
Na pewno tak. Wszystkie piosenki z tej płyty to perły polskiej
muzyki. Z propozycją nagrania tego albumu zgłosiło się do mnie Polskie Radio. A
były to czasy szczytu popularności Pawła Lubicza i „Klanu” i zaraz po tym, jak
otrzymałem Telekamerę. Pomysł ten przyjąłem zatem z radością oraz jako wyraz uznania dla moich możliwości wokalnych. Ta płyta
rodziła się jednak w bólach, bowiem jej powstanie zależne było od decyzji
podejmowanych w różnych gabinetach. Polskie Radio jest niestety dużą maszyną
ludzką. W końcu jednakże, po dwóch latach rozmów i tkwienia w zawieszeniu,
znaleźliśmy się w studio i przy współpracy znakomitych muzyków – Wojciecha
Zielińskiego i Krzysztofa Herdzina, dobraliśmy odpowiedni repertuar. Piosenek
nagraliśmy trzynaście, a jedną z nich wcześniej otrzymałem od Janusza Senta –
mojego przyszywanego wujka (przyjaźnił się z moim tatą), którą skomponował do słów Wojciecha Młynarskiego. Młynarski popełnił ją w chwili
zadumy i nostalgii. Mowa rzecz jasna o tytułowym utworze „Melodią wracasz do
mnie”, który pasował idealnie do całej oferty na płycie. Traktuje on bowiem o
tych cudownych melodiach z przeszłości, które ratują nas w chwilach zwątpienia.
Jestem szczęśliwy, że mogłem pokazać się w takim repertuarze. Cieszy mnie też taki fakt, że współpracowałem
ze znakomitymi aranżerami, wspomnianymi Wojciechem Zielińskim i Krzysztofem Herdzinem. To dzięki
ich talentowi każdy z utworów zyskał odrębne życie. Odrębne od dotychczasowych
wydań. Ja byłem również współautorem szaty poligraficznej. Niestety, Polskie Radio nie
promowało tego albumu na swoich antenach, choć było jego wydawcą. W efekcie moja
płyta przeszła bez większego echa. Tym bardziej miło mi, gdy ktoś o niej
wspomina, zwłaszcza że ukazała się wiele lat temu. Szkoda, że mój ojciec nie
zdążył jej posłuchać. Jest na niej bowiem piosenka, którą uwielbiał. Mam tu na
myśli „Przedostatni walc”.
No właśnie, pośród utworów zawartych na tym albumie nie brak
jest znanych i uwielbianych piosenek, jak choćby „Pod papugami”, która zyskała
rozgłos za sprawą Czesława Niemena. Mierzył Pan bardzo wysoko, Drogi Artysto.
Czy w związku z tym nie obawiał się Pan, że może nie sprostać temu zadaniu?Niemen to Niemen – wiadomo, ale ja miałem swoje alibi. Jestem
wszak śpiewającym aktorem, mnie wolno wypaść gorzej od mistrza. Zaśpiewanie tej
piosenki w sposób, w jaki on to zrobił byłoby pretekstem do porównań. Ja
chciałem natomiast tchnąć w ten utwór nieco inną duszę. I sądzę, że to się
udało. Zawsze, gdy słuchałem „Pod papugami” miałem wrażenie, że to sytuacja
bardzo dekadencka, wręcz złowroga. Stąd też zwróciłem się do Herdzina z prośbą,
by tak ułożył ten aranż, aby niebezpieczeństwo, które się czai w tej nocnej zabawie
było wyczuwalne. To, co zaproponował Krzysztof dokładnie spełniło moje
oczekiwania i z przyjemnością nagrałem tę piosenkę. A już największym
zaskoczeniem dla mnie był jego aranż do „Czas nas uczy pogody” rozpisany na kwartet
smyczkowy. Miałem ogromne szczęście, że mogłem współpracować z tak znakomitym muzykiem.
Płyta „Melodią wracasz do mnie” nie doczekała się jednak swojego następcy, zaś Pan śpiewał głównie w ramach występów okolicznościowych. Jaki był tego powód?
Następcy nie było, gdyż brak było też propozycji. Nadeszły trudne czasy dla rynku muzycznego. Dawniej teksty i muzykę pisali zawodowcy, konkurując ze sobą o najlepsze miejsca na listach przebojów. Dziś z rozrzewnieniem można wspominać lata '80-te, '90-te. Sprzedaż płyt zmalała, bo wszystko można skopiować z łatwością. Ten proces niestety postępuje i dlatego tak rzadko słyszymy najnowsze przeboje. Dlatego też z wielką przyjemnością powracam do muzyki lat '20-tych i '30-tych. Naprawdę lepiej byłoby, gdyby osoby zajmujące się tworzeniem tekstów i kompozycją robiły to zawodowo. Coś tu jest zatem nie tak, i to nie tylko w Polsce, ale i na całym świecie.
W ostatnich latach powrócił Pan jednak na estradę w roli solisty podczas swych recitali, pod nazwą „Już nie zapomnisz mnie”, będących sentymentalnym wspomnieniem dwudziestolecia międzywojennego. Z którym z utworów tamtego okresu najbardziej jest Panu po drodze?
Cóż, są to dziesiątki wspaniałych piosenek, a każda z nich piękniejsza. Nie podejmuję się zatem wyróżnić jednej konkretnej, bo byłoby to kosztem pozostałych. „Już nie zapomnisz mnie” to utwór wyrażający wszystko, co zawarte jest w moim recitalu. Tak więc odpowiem w ten sposób – każda piękna piosenka jest dla mnie najpiękniejsza.
Rozumiem. To zastanawiam się teraz w kontekście Pańskiej wypowiedzi, jak ważne są dla Pana wspomniane recitale i czy postrzega je Pan wyłącznie, jako formę samorealizacji, czy też nadaje im Pan pewien społeczny charakter – ich rolą jest zaznajomienie młodzieży z muzyką epoki, której nie ma prawa pamiętać?
Dla mnie to są utwory, które po prostu chce się śpiewać. To czysta i pozytywna energia, którą artysta karmi nie tylko swoją publiczność, ale i siebie samego. Podpisuję się więc pod tym repertuarem wszystkimi kończynami, gdyż napisany jest tak, że chcą go słuchać kolejne pokolenia. Mój recital to przecież nie jest coś oryginalnego. To powrót do lat '20-tych i '30-tych ubiegłego stulecia. Czar tamtego okresu jest zresztą często przywoływany, jak choćby za sprawą filmów Janusza Rzeszewskiego, a ostatnio serialu „Bodo”. Pojawia się też przy okazji przeróżnych spotkań towarzyskich, eventów, wydarzeń kulturalnych. To świat, w którym kobieta wydawała się bardziej kobieca, mężczyzna bardziej męski. To bezpowrotny świat elegancji, do którego coraz bardziej tęsknimy.
Zacytowałem wcześniej Oscara Wilde'a, lecz chciałbym także przypomnieć słowa Pablo Picasso, który powiedział, że sztuka jest oczyszczeniem duszy z kurzu codzienności. Jeśli muzykę uznamy za sztukę w tymże konkretnym rozumieniu, jak wielkie według Pana jest jej znaczenie w życiu każdego z nas?
Potrzeba sztuki, w tym muzyki jest nie do przecenienia. Mówimy tu oczywiście o muzyce pięknej, bo jest też muzyka brzydka, szkodliwa, zbyt hałaśliwa. Całe życie odkrywam jej rolę w mojej codzienności. Gdy słucham muzyki dobrej, o wiele cieplej, przyjaźniej spoglądam na to, co wokół mnie otacza. Sztuka unosi nas, wyrywa ze szponów codzienności, odkurza. Jest jeszcze jeden warunek, dość często zapominany, kiedy słuchamy muzyki, pamiętajmy o poziomie słuchania. W sensie dosłownym, ale i też ogólnym.
A co inspiruje Pana w pracy artystycznej? Staje się źródłem kreatywności, rozwoju?
Myślę, że jest to kwestia potrzeby – staram się dawać ludziom to, czego potrzebują i czego ja również potrzebuję, bo jestem przecież taki, jak inni. Staję się więc przetwornikiem, routerem tych potrzeb. One się oczywiście zmieniają, tak jak zmienia się nasza codzienność. Nigdy nie sądziłem, że zaistnieje potrzeba ratowania systemu wartości, bez których demokracja nie da sobie rady. Odczuwam więc taką potrzebę i śpiewam przedwojenne piosenki ze świata opartego na wartościach i czuję, że widownia słucha z apetytem. To chyba właściwe słowo.
Niebawem kończymy naszą rozmowę, lecz nim się pożegnamy, zapytam z ciekawości - czuje się Pan szczęśliwy w życiu, które wiedzie? Spełniony zawodowo, zadowolony z osiągnięć?
Pytanie nie jest skomplikowane, lecz z całą pewnością skomplikowana jest odpowiedź. Szczęście polega na dążeniu, a dążenie na walce, więc ja na pewno szczęśliwy do końca nie chcę być i nie mogę spoglądając na poziom kultury w naszym kraju. Komercja, która jest nieodłączną częścią wolnego rynku, niestety ją dzisiaj niszczy. Chciałbym więc móc uświadamiać ludziom, że kultura i sztuka są naszym wspólnym obowiązkiem, a poziom jaki reprezentują zależy od wspomnianego apetytu. Kupując bilet decydujemy i głosujemy, albo na tę kulturę mądrą, wyższą, albo po prostu damy tej sztuce umrzeć, a artystom głodować. Pozbawiając się dobrej muzyki na przykład, będziemy powoli tracić sens życia. Sztuka opiera się na wartościach, takich jak wolność, tolerancja, szacunek, uczciwość i wiarygodność, z praworządnością włącznie.
Zatem na koniec i dość przewrotnie. Jeżeli cofnąłby się Pan w czasie, by spotkać z samym sobą, jakiej życiowej rady udzieliłby Pan młodemu Tomaszowi Stockingerowi?
Powiedziałbym mu, że tylko silny i odważny człowiek może wieść naprawdę dobre i mądre życie.
Zdjęcia: tomaszstockinger.pl
Komentarze
Prześlij komentarz