Recenzja: Paul Gonsalves & Roy Eldridge - Mexican Bandit Meets Pittsburgh Pirate (1973)


W tłumaczeniu na język polski tytuł tej płyty brzmiałby "Meksykański bandyta spotyka pittsburgskiego pirata". Z tego też względu, dziwić nie powinny pozy przyjęte przez głównych bohaterów, widoczne na przedniej okładce albumu. "Pittsburgski pirat" stanowi zresztą nawiązanie do amerykańskiej drużyny bejsbolowej Pittsburg Pirates oraz korzeni trzymającego w górze trąbkę Roya Eldridge'a, który urodził się właśnie w Pittsburgu. Co ciekawe jednak, Paul Gonsalves - drugi z bohaterów płyty pochodził z Ameryki i nijak nie można przypisać mu meksykańskiego rodowodu. Nazwa albumu brzmi więc przewrotnie, choć dla mnie stanowi przejaw poczucia humoru obu wspomnianych panów.

Fakt, że materiał ten miał szansę powstać, a płyta mogła zostać wydana, zawdzięczać możemy bratankowi legendarnego pianisty jazzowego Duke'a Ellingtona - Michaelowi Jamesowi, który podjął niełatwe starania, by obaj artyści pojawili się razem w studio. Sesja nagraniowa trwała jeden dzień i odbyła się w sierpniu 1973 roku.

W chwili powstania tego albumu, obaj muzycy mieli już swoje lata. Dla Gonsalvesa był to ponadto jeden z ostatnich akcentów artystycznych - zmarł bowiem 15 maja 1974 roku wskutek wieloletniego uzależnienia od alkoholu i środków odurzających. Dziesięć dni później dołączył do niego wspomniany wcześniej Ellington, z którym Gonsalves grał przez ponad dwie dekady. Roy Eldridge przeżył swego kompana o niemal 15 lat, lecz jako muzyk pozostał aktywny jedynie przez pięć kolejnych. Przebyty zawał serca (1980) zmusił go do przejścia na muzyczną emeryturę.

Jak zatem wypadli obaj doświadczeni scenicznie i nieco zmęczeni życiem wirtuozi? Nad wyraz dobrze, choć palmę pierwszeństwa w tym rozdaniu otrzymałby ode mnie Eldridge. Jego solówki zdają się świeższe, soczystsze i bardziej okazałe niż te autorstwa Gonsalvesa. Być może słabsza  dyspozycja saksofonisty była efektem niezdrowego trybu życia, jakie przez lata prowadził. Finalny efekt jednak nie cierpi na tym tak bardzo, jak mogłoby się wydawać. Gonsalves gra dobrze, choć mniej kreatywnie, co dla osoby nieobeznanej z jego portfolio będzie zapewne trudne do wychwycenia.

Koncept przyjęty przez producentów albumu - wspomnianego już Michaela Jamesa oraz Stanleya Dance'a, zakładał danie każdemu z artystów własnej przestrzeni do zaprezentowania swoich umiejętności. Większość utworów nagrana została zatem w schemacie: popis solowy - duet na zakończenie kompozycji. Taka koncepcja broni się znakomicie, choć w moim odczuciu najokazalej wypadają jednak momenty, w których obaj zainteresowani grają wspólnie.

Co do repertuaru jest on zróżnicowany, choć dominują na nim spokojniejsze kompozycje.  Album otwiera utwór autorstwa Roya Eldridge'a "5400 North" będący interesującym wprowadzeniem do pozostałej części płyty. Obaj panowie dają w nim próbkę swoich możliwości, a kończą (jakże by inaczej) w duecie. Na płycie nie zabrakło również standardów w postaci znanego i ogranego na różne sposoby "Body and Soul", którego najsłynniejszą z wersji zarejestrował w studio saksofonista Coleman Hawkins (a było to w roku 1939). Wisienką na torcie wydaje się być jednak "Somebody Loves Me", w którym usłyszeć możemy wokal Eldridge'a. Pokusił się on o zaśpiewanie pierwszej zwrotki niczym Jimmy Harrison przed laty, lecz zrobił to na swój własny, zabawny sposób, nie aspirując przy tym do elitarnego grona wokalistów jazzowych. Do mnie - niemal od pierwszych dźwięków - przemówił za to cudowny "I Cover the Waterfront", w którym dźwięk trąbki i saksofonu przenika się wzajemnie. Na posiadanej przeze mnie wersji CD tego albumu, za remastering której  odpowiedzialne było Fantasy Records, znalazł się jeszcze niewydany na winylu utwór Duke'a Ellingtona "Satin Doll". Ciekawa i wciągająca kompozycja, nawiązująca poniekąd do przeszłości artystycznej Gonsalvesa.

Słabe strony? Z pewnością nieubłagany upływ czasu, gdyż ciężko nie odnieść wrażenia - zwłaszcza w kontekście późniejszych wydarzeń, że obaj panowie spotkali się w studio zbyt późno. Ponadto nie przekonują mnie, co prawda nieliczne, lecz występujące dość intensywnie próby improwizacji w momentach niekoniecznie do tego właściwych. To trochę tak, jakby artyści za wszelką cenę oznajmić chcieli światu, że nie jest to ich ostatnie słowo. I taka możliwość wydaje się być całkiem prawdopodobna. Efekt ich starań zaliczyć należy jednak na plus. Całość materiału nie nuży, dobór repertuaru oceniam, jako odpowiedni, a fakt, iż omawiana tu sesja była jedną z ostatnich dla Paula Gonsalvesa, zwiększa wartość tego albumu.

Spotkanie meksykańskiego bandyty z pittsburgskim piratem jest więc projektem udanym i ważnym w kontekście historii muzyki jazz. Jeżeli kiedykolwiek staniecie przed szansą zakupu tej płyty, nie wahajcie się ani chwili. To dobry, solidny materiał, zaś możliwość usłyszenia obu wspaniałych artystów razem jest doświadczeniem bezcennym. Serdecznie polecam.

Ocena: 8/10

Lista utworów:

1. 5400 North
2. I Cover The Waterfront
3. C Jam Blues
4. Body And Soul
5. It's The Talk Of The Town
6. Somebody Loves Me
7. Satin Doll (Previously Unissued) 

Komentarze

Popularne posty