Recenzja: Di Meola, McLaughlin & de Lucía - Friday Night in San Francisco (1981)

Al Di Meola, John McLaughlin i nieżyjący już Paco de Lucía to wirtuozi gitary, których solowe dokonania na trwałe zapisały ich nazwiska w panteonie artystów wielkich. Tym bardziej cieszy fakt, że wydawnictwo, które dziś przedstawiam zawiera zapis ich wspólnego koncertu z roku 1980 (odbył się on w The Warfield Theatre w San Francisco). Album "Friday Night in San Francisco" powinien w swym założeniu stanowić zatem dzieło na wskroś niezwykłe, w którym ciężko doszukać się wad. Co więcej, po lekturze innych recenzji tej płyty takie spojrzenie wydaje się być jedynym słusznym. Jedynym, choć ja pozwoliłem sobie zauważyć pewne mankamenty...

Zanim jednak o nich opowiem, muszę wyróżnić niesamowitą atmosferę towarzyszącą temu wydarzeniu. Żywiołowa reakcja ze strony publiczności, głośno doceniającej kunszt artystów to bez wątpienia najciekawszy element całości. Na uwagę zasługuje również interakcja na linii muzycy - widzowie, odbywająca się bez słów, spontanicznie, której językiem jest muzyka. Takie perełki na płytach koncertowych pozwalają wczuć się w klimat wydawnictwa oraz wyobrazić sobie własną obecność pod sceną. Wrażenie intymności tego doznania zostało tu więc doskonale oddane, choć ja w tym aspekcie dostrzegam jedno "ale".

Ta energia, pochodząca z entuzjazmu publiczności, traci gdzieś swój impet w skutek błędnych moim zdaniem decyzji producenckich. Chodzi przede wszystkim o efekty fade out (zanikania dźwięku) na końcu każdego z utworów. Ich obecność powoduje brak spójności między nagraniami i wrażenie, jakby każda z tych piosenek zarejestrowana została w innych okolicznościach. Dziwi to niezmiernie biorąc pod uwagę fakt, iż metoda zapętlania ścieżek nie jest niczym nowym. Umiejętne jej wykorzystanie daje też poczucie kontynuacji, zwłaszcza gdy na płycie zamieszczone są nagrania z różnych występów scenicznych. Cóż, być może jest to wada mojej wersji krążka, lecz jej wpływ na jego odbiór poczytuję za istotny. Brawa bowiem blakną, a następująca po nich cisza dłuży się niemiłosiernie. Szkoda, gdyż potencjał materiału winien być spożytkowany lepiej.

W tym kontekście, recenzencki obowiązek każe mi nadmienić, że nie wszystkie z kompozycji (których łącznie jest tu pięć) zarejestrowano podczas wspomnianego występu w San Francisco. Wyjątek stanowi utwór "Guardian Angel" nagrany w czasie koncertu w White Plains w Nowym Jorku w 1981 roku. Jest to najkrótszy z zamieszczonych na płycie utworów, który zamyka album.

"Friday Night in San Francisco" to przyznaję temat dla mnie trudny, bowiem po odsłuchu płyty czuję się zmieszany (ale nie wstrząśnięty). Jest to wynik oczekiwań, które nie spełniły się do końca oraz moich własnych preferencji przy doborze materiału. Każdy utwór jest tu mocno improwizowany, na czym cierpi moim zdaniem efekt całościowy. Mam wrażenie, że artyści chcąc pokazać pełnię swych talentów, nie skupili się za bardzo na rytmicznej warstwie kompozycji. Przeczy temu jednak opisany wyżej aplauz publiczności, co prowadzi mnie do wniosku, że ta płyta nie jest chyba dla mnie. Lubię dźwięk gitary, lecz w nadmiarze bywa ciężkostrawny. Dodatkowo, wszechobecne tutaj rytmy latynoskie są nie z mojej bajki. 

Jak ocenić zatem album, który nie utrafił w moje gusta? Sprawiedliwie muszę przyznać, że muzycy grają na nim, jak natchnieni. Koneserzy bez wątpienia będą wniebowzięci. Dla mnie jednak to solidna płyta, której dałem szansę i do której wracać nie chcę, gdyż daleka jest od moich zapatrywań. Niechaj sprawia radość tym, do których ta muzyka przemawia najbardziej. Ja jej wysłuchałem, temat przemyślałem i to w zupełności mi wystarcza. 

Ocena: 6/10

Lista utworów:

1. Mediterranean Sundance / Rio Ancho
2. Short Tales Of The Black Forest
3. Frevo Rasgado
4. Fantasia Suite
5. Guardian Angel

Komentarze

Popularne posty