Recenzja: R. Kelly - The Buffet (2015)

Niegdyś legenda, dzisiaj utracjusz i wyburzyciel własnych pomników chwały. Za swe podłości względem kobiet otrzymał surową karę - 30 lat pozbawienia wolności. R. Kelly nie jest już znany jedynie ze swej muzyki. Stał się ofiarą własnych demonów, żywym symbolem upadku. Recenzowanie niniejszej płyty jest w tym kontekście zadaniem szalenie trudnym. I zastanawiam się, czy należałoby ją ocenić wyłącznie przez pryzmat zawartości, czy też osądzić w ujęciu szerszym - "z całym inwentarzem". Postanowiłem jednak sprostać wyzwaniu i wsłuchać się w brzmienie "The Buffet", aby zapoznać się z jego propozycją. Czy zabieg ten wart był czasu, jaki mu poświęciłem? Wnioski końcowe zamieszczam niżej razem z oceną finalną.

Pierwsze wrażenia nie są najlepsze, głównie za sprawą tekstów. Album ten bowiem niemal w całości kręci się wokół spraw łóżkowych. Czyni to zresztą bardzo dosadnie, co wyobraźnię słuchacza pozbawia niezbędnej przestrzeni. Na domiar złego, magia tytułu traci swój urok szybko. Próżno tu szukać wytrawnych potraw, czy smakowitych muzycznych przystawek. Są za to wdzięki kobiet, na które wygłodniały Kelly ostrzy od dawna zęby. 

I tak rzekłbym w koło Macieju. Seks leje się strumieniami, zaś męski punkt widzenia opanowuje warstwę liryczną płyty. Jest to zadziwiające o tyle, że w chwili jej powstawania zarzuty wobec artysty wybrzmiały już głośno w mediach całego świata. Sam Kelly - widząc jak słabo sprzedaje się album - zwrócił się z prośbą do swoich fanów o wsparcie dla tego projektu. Na błędach się jednak nie uczył i uczyć nie chciał, co słychać na "The Buffet" wyraźnie. Jest zatem obscenicznie i kontrowersyjnie, a wiarygodność zawartego tu materiału cierpi bolesne katusze. Jak bowiem zaufać komuś, kto...No, ale to o muzyce wszak miało być przede wszystkim.

Tu przyznać trzeba uczciwie, że w tym aspekcie album broni się przed krytyką. Zwłaszcza pod względem produkcji. I choć początek jest dość niemrawy, z czasem przyjemnie się rozpędza. Senne klimaty przestają nużyć, zaś poszczególne utwory zyskują potrzebny flow. Lepsze momenty? Do nich zaliczyć można dwa balladowe utwory: "Wanna Be There" (z gościnnym udziałem córki Kelly'ego Ariirayé) oraz "All My Fault" - piosenkę o bardzo proroczym tytule. Ja osobiście powiększyłbym duet o "Backyard Party", będący chyba jedynym nagraniem o warstwie tekstowej niewinnej, jak niemowlę. Reszta wpisuje się niestety w ogólną koncepcję przyjętą przez autora - ma być szowinistycznie i z silnym naciskiem na wybujałe ego, co przekonuje, że czasy spod znaku "I Believe I Can Fly" minęły bezpowrotnie.

Twórczość Kelly'ego nie jest mi obca, stąd wiem czego w niej oczekiwać. Zaskakująca jednak jest tematyka albumu w realiach, w których powstawał. Liczne zarzuty natury seksualnej zdawały się osaczać Kelly'ego, lecz - co przeraża - nie przejął się nimi zupełnie. A gdy dodamy do tego fakt, iż pierwotnie krążek ten nosić miał tytuł "White Panties" (białe majtki), otrzymujemy bardzo niepokojący obraz stanu psychicznego wokalisty. Podkreślę więc to, co napisałem powyżej - zaplecze Bufetu sprawia, że traci on na wartości. Stawia go w świetle licznych oskarżeń i błędów R. Kelly'ego. Dobra muzyka to jednak za mało, by przykryć ogólny przekaz tego wydawnictwa, zaś odkrywanie tajemnic sypialnianych artysty dalekie jest od reguł savoir-vivre. Szkoda, bowiem to jeden z ostatnich solowych albumów w jego dyskografii. Okazja na muzyczną rehabilitację została więc całkiem zaprzepaszczona. Na drugą szansę nie ma już raczej co liczyć.

Ocena: 5/10

Lista utworów:

1. The Poem
2. Poetic Sex
3. Anything Goes (feat. Ty Dolla $ign)
4. Let’s Make Some Noise (feat. Jhené Aiko)
5. Marching Band (feat. Juicy J)
6. Switch Up (feat. Lil Wayne & Jeremih)
7. Wanna Be There (feat. Ariirayé)
8. All My Fault
9. Wake Up Everybody
10. Get Out of Here With Me
11. Backyard Party
12. Sextime
13. Let’s Be Real Now (feat. Tinashe)

Komentarze

Popularne posty